Łukasiewicz: Żyjemy na koszt PRL-u

.

„Z cyklu Historia dzieje się zawsze teraz

Jak wiadomo, w Polsce się nie mieszka, z Polski się wyjeżdża, aby zamieszkać w kraju, w którym wynagrodzenie pozostaje w kontakcie wzrokowym z ceną kupna lub chociaż wynajmu mieszkania.

Owszem buduje się u nas nieco lokali, przede wszystkim domki jednorodzinne dla zamożniejszej warstwy społeczeństwa, trochę drogich „atanerów”. Buduje się też (prawie wcale) bloki komunalne. Tak zwane elity III RP zapomniały, że obywatel – poza tym, że ma wolność, więc może wybrać prawicową i ultrakatolicką władzę albo wyjechać – musi jeszcze bardzo przyziemnie gdzieś mieszkać.

Jak z entuzjazmem relacjonuje „Gazeta Wyborcza”, rządzący neoliberałowie stopniowo niszczą legislacyjnie spółdzielnie mieszkaniowe, wprowadzając w nie całkowity chaos i degrengoladę. Oczywiście pod pretekstem niszczenia biurokracji i komuny. Od dawna też na osiedlach mieszkaniowych zamienia się wszystkie darmowe parkingi na płatne, dla bogatych.

Przytłaczająca liczebnie niezamożna młodsza część Polaków gnieździ się z rodzicami, wyjeżdża albo egzystuje, dziedzicząc z zasobów mieszkań pobabcinych i po rodzicach. „Dobrze Babcia wygląda. A nie boli Babci co może?” Mieszkania z wtórnego rynku są dla biedniejszych bogatych, ale dla jeszcze bogatszych są mieszkania na wynajem, nawet malutkie kawalerki. Prawdę mówiąc, gdyby nie miliony wybudowanych przed 1989 rokiem mieszkań, ten kraj w większości mieszkałby dzisiaj przykryty gazetami na dworcu i po nielicznych noclegowniach.

Tymczasem strateg i ideolog prawicy Ryszard Legutko w „Eseju o duszy polskiej” (2008, s. 14-15) opowiada wzniośle, jak to dawna piękna ziemiańska i mieszczańska architektura po 1945 r. została zastąpiona przez komunistyczną brzydotę: „Komunizm był ustrojem niewiarygodnie brzydkim, a była to brzydota szczególnego rodzaju, nachalna, intensywna i wszechobecna.” Za komuny, jak wywodzi Legutko, nastąpiła uniformizacja i na osiedlach „nie było niczego co oryginalne, indywidualne, czy tradycyjne.” Miało to rzekomo na celu homogenizację wyrwanej z tradycji ludzkiej masy, aby stała się bardzie podatna na jarzmo komunistyczne. Okropne.

Dzisiaj wreszcie młodzież nasza polska niehomogenizowana, znalazła się na wolności i nie musi już mieszkać obskurnie w betonowej szaroburej brzydocie i ciasno, a przeciwnie – przewiewnie i rozlegle pod nowoczesnymi licznymi mostami i wiaduktami dofinansowanymi uprzejmie przez UE. Chociaż czy to w zgodzie z tradycją? Jezu, jak mnie głowa rozbolała.

A Legutko rypie dalej prosto z mostu, twardo, bez litości oraz bezkompromisowo: „Bloki były, są i będą ahistoryczne, niezależnie od tego kiedy się je buduje. Życie w nich nie miało i nie ma historii.” Nowa estetyka też nosiła znamiona „tymczasowości”. Dzisiejsi Polacy nie muszą już mieszkać ahistorycznie i tymczasowo, w ogóle nie muszą mieszkać, mieszkanie nie jest wymagane.

Tak to wszystko jest głupie, że nic, tylko wyć. W rzeczywistości, jak wskazuje profesor Dariusz Jarosz z Instytutu Historii PAN w szczegółowej monografii z 2010 r. na temat powojennego mieszkalnictwa, w PRL-u wytworzyło się całkiem nowe w dziejach przekonanie Polaków, że mieszkanie „się należy”, co wynikało z bezprecedensowej w dziejach masowości darmowego budownictwa, obejmującego, jak nigdy, egalitarnie wszystkie warstwy społeczne.

Z tego samego jednak powodu, pomimo ogromnej, wielokrotnie większej produkcji mieszkań niż współczesna, było poczucie ogromnego głodu mieszkań tych, którzy na nie czekali, a u których rozbudzono nadzieje. Dobrze ilustruje to zabawna opowieść Janusza Głowackiego pisana „z tamtej perspektywy”: „Od czasów studiów kombinowałem, jak się z ulicy Bednarskiej wydostać. Chciałem mieć własne mieszkanie, a nie miałem pieniędzy, żeby kupić. Owszem należałem do jakiejś spółdzielni i czekałem, jak wszyscy, całymi latami. Pisałem też rozmaite podania. Raz próbując wzruszyć władze miasta, napisałem, że mieszkam z matką alkoholiczką i ojcem chorym psychicznie, ale matka się oburzyła, bo nie znosiła alkoholików i kazała mi zmienić, że ona będzie chora psychicznie. Byłoby dobrze, bo matka świetnie weszła w rolę, ale ojciec tylko nadpił zakupioną połówkę i nie chciał się położyć na podłodze i śpiewać, więc z mieszkania nici.”

Jak widać, dla okropnych komunistów posiadanie wykoślawionych zdrowotnie i społecznie rodziców było argumentem do pomocy obywatelowi. Coś podobnego! I obywało się bez wyrywania paznokci? Nie zwracano skądinąd uwagi na fakt, że po 1945 r. stopniowo roczna liczba produkowanych mieszkań wzrosła w stosunku do okresu II RP dziesięciokrotnie (!!!), ale że inni mają, a ja nie mam.

Ktoś musi wreszcie dzisiaj powiedzieć prawdę! Egalitarne i socjalne rozwydrzeniei rozpasanie w PRL-u nie znało granic, a władza składała się z guł i mięczaków ulegających każdemu tupnięciu konsumentów, którzy mieli w nosie problemy gospodarcze, chcieli szynki i kiełbasy. „Nie chcę, nie chcę ze smalcem” – jak śpiewa nasza Masłowska. Nomen omen.

Historycy mówią jasno – podłoże protestów społecznych w PRL-u miało charakter ekonomiczny, żądania polityczne były na drugim planie. Edward Gierek nie był ani dobroczyńcą narodu, ani krwawym despotą, ale ciotką udającą świętego Mikołaja. Chciał być miły dla wszystkich i nie umiał mówić nie. Typowy brak asertywności u pierwszych sekretarzy PZPR po 1956 r. Wszystkie protesty i bunty kończyły się na paru siniakach i zadrapanych kolanach. Ofiary śmiertelne komuny są dzisiaj tym bardziej fetowane im bardziej nieliczne i trzeba ich szukać przez lupę. Nie było krwawych starć i tysięcy zabitych, jak w Chile, ale nie tylko.

Neoliberalna „doktryna szoku” (zob. Naomi Klein) zabija często znacznie ciszej, ale bardziej krwawo, jak w czasach zapaści cywilizacyjnej i powrotu Rosji do średniowiecza za rządów Jelcyna. Ale w Argentynie było przecież gorąco.

U nas komu zomowiec pokiwał groźnie palcem, ten do dzisiaj jest obiektem kultu narodowego. Kto dostał pałą przez plecy, wiem, że niesłusznie, czuł się już prawie jak męczennik. Jeżeli ktoś się w proteście podpalił, nosi się go na rękach do dzisiaj, podczas gdy o mężczyźnie, który z biedy spłonął przed pałacem premiera w ubiegłym roku, wspomina się rzadziej niż o przeciętnym gradobiciu. Problemem w PRL-u było, że jest nie dwieście, ale cztery gatunki sera, chociaż też nie wszystkie jednocześnie, i nie dwieście, a dwa gatunki kawy. Że było za dużo golizny, a więc nagich haków u rzeźnika. Tymczasem dzisiaj przeciętny Polak nie ma elementarnego życiowego bezpieczeństwa w postaci stałej pensji wystarczającej na zaciągnięcie kredytu mieszkaniowego albo wynajęcie mieszkania. Brak mieszkania nie jest przykrą dolegliwością, jak brak samochodu czy wycieczki do Rzymu, a uniemożliwia funkcjonowanie. Dlaczego o tym nie wiemy? Bo świat media ukazują z perspektywy garstki zwycięzców, którym się świetnie powodzi.

Tymczasem w PRL-u mieszkanie otrzymywane prawie za darmo, warte dzisiaj realnie setki tysięcy złotych, na które pracować trzeba kilkadziesiąt lat, uznawano za oczywistość! Pretensje Polaków nie uwzględniały, że żyją w kraju, w którym przed wojną były liczne środowiska, w których z biedy zapałkę dzielono na czworo i który od stuleci należał do zacofanego Wschodu. Po 1939 r. ta polska bieda dodatkowo została zrównana z ziemią przez wojnę. Tymczasem w PRL-u zmitologizowano II RP, czego podsumowanie stanowiła żenująca opinia neoliberalnego premiera Jama Krzysztofa Bieleckiego, że przedwojenna RP była jak szwajcarski zegarek, który popsuli komuniści.

Władze PRL rozsądnie traktowały budownictwo priorytetowo, uznając je za fundament reprodukcji rodziny, którą nazywano nieromantycznie, ale słusznie, „podstawową komórką społeczną”. Wtedy jeszcze społeczeństwo istniało, dzisiaj istnieją rzekomo jedynie jednostki, odpowiedzialne i dbające o siebie. Rozmiary rozdawnictwa przekroczyły jednak granice szybko modernizującej się w zakresie produkcji, ale ciągle bardzo biednej w sferze konsumpcji Polski.

Przypomnijmy, że w czasie wojny 38% środków trwałych w Rzeczpospolitej uległo zniszczeniu. W miastach w ruinie bez możliwości odbudowy było 48% budynków, 55% obiektów służby zdrowia, 5 tys. szkół podstawowych, tak że ostatecznie dochód kraju w stosunku do lat przed 1939 r. obniżył się w 1945 r. o 60%. W tym samym czasie dochód USA wzrósł o 88%. Tymczasem mimo tego w Polsce lat 1970-1980 zbudowano rekordowo aż 2,6 mln nowych mieszkań (dane GUS), co dało miejsce zamieszkania 10 milionom osób.

W latach 1971-1988 wybudowano 32% obecnego zasobu mieszkaniowego, podczas gdy w latach 1989-2008 tylko 16% – a więc dwa razy mniej (dane GUS), ale co gorsza już nie dla wszystkich, a tylko dla bogatych. Nie jest też jednak prawdą, że budownictwo rozwijało się jedynie za zachodnie kredyty w okresie gierkowskim. Nawet w latach gomułkowskich budowano w Polsce dwukrotnie więcej mieszkań niż obecnie.

Owszem, na mieszkanie się czekało, ale teraz i czekać nie ma na co. Według analiz Jarosza nawet w zgrzebnych latach 60-tych czas oczekiwania na mieszkanie w spółdzielni mieszkaniowej wynosił średnio w Polsce w 1966 r. 7,9 lat, ale już w województwie zielonogórskim – 5,9 lat. W Warszawie o mieszkanie było jednak trudniej. Tutaj w tym samym czasie czekało się 10,2 lat. W 1979 r. na mieszkanie czekało się w Polsce średnio 6 lat. Edward Gierek za priorytet uznał, aby każda rodzina otrzymała własne mieszkanie, co było całkowitą i samobójczą fantazją. Ponadto mieszkania rozdzielały też zakłady pracy, dzięki czemu w konkretnych wypadkach można je było otrzymać prawie od ręki.

Spółdzielnie miały, co trzeba podkreślić, charakter egalitarny – w 1984 r. 41% członków zatrudnionych było na stanowiskach robotniczych, a 38,3% było pracownikami umysłowymi. Jak wiadomo, było wiele nieprawidłowości, korupcji, niezasłużonych „przyśpieszeń” poza kolejką. Wręcz z karykaturalną przesadą, ale ukazując prawdziwe problemy, ilustrują to rzekomo spętane przez cenzurę filmy „Alternatywy-4” czy „Nie ma róży bez ognia”. Formalnie obywatel mógł posiadać tylko jedno mieszkanie, ale niejednokrotnie to prawo obchodzono. Realnie więc w latach 80-tych porobiły się w niektórych aglomeracjach już takie korki oczekujących na własne „M”, że wstrzymano rejestrację nowych członków spółdzielni. Wśród Polaków – dzisiaj dopiero widać, że w skutek przesadnych oczekiwań – panowało rozczarowanie i frustracja.

Po 1989 r. powiedziano nam, że publiczne, państwowe czy spółdzielcze jest chore, a prywatne zdrowe. Zamiast więc niesłusznego i brzydkiego spółdzielczego mieszkania mamy brak prywatnego mieszkania, na które nas nie stać. Ale jest to brak zdrowy i słuszny. Po „księżycowej” – jak mówili liberałowie – gospodarce PRL nareszcie zapanowała normalność nędzy zacofanej kapitalistycznej Europy Wschodniej.

Uniłowski opisywał koszmarną odrażającą przedwojenną dzielnicę żydowską Warszawy: „ten ropień wielkomiejski ożywia się i nabiera chorej tężyzny w cieple słońca wiosennego. Mikroby posępnego getta wypełzają na ten czas z cuchnących schronów, rozprężają swe wątłe ciałka…” Przez całe stulecia chłopi, czyli prawie wszyscy (80% populacji), mieszkali w strasznych lepiankach z dziurą w dachu zamiast komina.

Pamiętnikarz niemiecki Karl Friedrich Klöden wspominał, że na przełomie XVIII i XIX na Pomorzu Gdańskim ugoszczony został przez chłopa ziemniakami w mundurkach, podczas gdy przez otwarte drzwi do izby wbiegały świnie i wyjadały rzucone im łupiny, a kury zganiać było trzeba ze stołu. Mieszkanie chłopskie składało się zwykle z jednej izby z klepiskiem, a dobrze, jeżeli posiadało komin. Kłopoty były z drogimi szybami w oknach, z zamkiem w drzwiach, ze wszystkim właściwie.

Jednak te tanie domy łatwo i niedrogo było postawić i nawet nędzny poddany miał gdzie mieszkać. Tak było przez całe stulecia. Aż do życia miejskiego w XIX w., pełnego coraz droższych, wynajętych za czynsz mieszkań z gnieżdżącymi się w nocy w jednym łóżku całymi rodzinami.

Maluchy, śpiące zwykle razem z rodzicami, otrzymywały brutalną edukację seksualną przy kopulujących obok rodzicach. Bogaci mieszczanie pomstowali na rozpustę i demoralizację ludu i idiotycznie opowiadali, że kogo nie stać, nie powinien się rozmnażać. Popularne były projekty sterylizacji biedoty, czyli wszystkich. Tylko dzięki brakowi antykoncepcji (na masową skalę zaczęła się w XX w.) i rozsądku popędu seksualnego Zachód przetrwał demograficznie. Dzisiaj, zdaje się, tego sukcesu już nie powtórzy.

W 1861 r. aż 10% mieszkańców Berlina mieszkało w suterenach. Nawet w bogatym mieście pełno było robotników wynajmujących tylko łóżko „na godziny”, tzw. Schlafgängerów. Po przespaniu się musieli je opuścić na rzecz kolejnego najemcy.

Sytuacja stopniowo poprawiała się w okresie międzywojennym, ale wielki przełom nastąpił po 1945 r. wraz z blokami i budownictwem socjalnym na wielką skalę. Podobnie było w innych krajach Zachodu, jak we Francji czy we Włoszech. Zachód posiada dzisiaj bogatą dokumentację historii mieszkania, bo to kwestia dla życia ludzkiego zasadnicza, ale kiedy mieszkania brak, nie bardzo jest czym się chwalić. W Polsce więc próżno szukać choćby jednotomowego wydawnictwa takiego jak niemiecka pięciotomowa, i w każdy tom opasła, historia mieszkania wydana w Stuttgarcie (Geschichte des Wohnens, Stuttgart 1999, Bd. 5).

Tilman Harlander pisze tutaj, że w Niemczech Zachodnich stwierdzono po wojnie na skutek zniszczeń deficyt 4,8 mln mieszkań. Przy czym w dotkniętych bardziej bombardowaniami wielkich aglomeracjach zniszczenia sięgały od 50 do 90% zabudowy, a dodatkowo pojawiły się miliony wypędzonych z dawnych wschodnich Niemiec. Odbudowę prowadzono bardzo energicznie, ale straty były tak ogromne, że jeszcze w 1956 r. 2,5 mln. Niemców mieszkało w obozach dla uchodźców, a ostatni rozwiązano dopiero w 1971 r. Nowe budownictwo zaczęło się w Niemczech od naśladowania osiedla bloków Vällingby pod Sztokholmem.

W XIX w. dla ludu były wielkie smutne kamienice czynszowe bez kanalizacji, w czasach III Rzeszy dominowały domy jednorodzinne, teraz zaczęły się tańsze, masowo budowane coraz wyższe i większe bloki. Ustawa budowlana z 1950 r. przewidywała budowę do 1956 r. aż 1,8 mln tanich socjalnych mieszkań na wynajem, aby zaspokoić potrzeby warstw mniej zamożnych, dodatkowo zubożonych przez wojnę. W rzeczywistości zbudowano ich znacznie więcej. Aż do lat 70-tych budowano rocznie ogromną ilość ok. 600 tys. mieszkań, dwa razy tyle, co w najlepszych latach przed 1945 r. (dzisiaj w Polsce ok. 100 tys.).

Początkowo w Niemczech – podobnie jak w PRL – budowano małe, proste i prymitywne mieszkanka, aby opędzić najpilniejsze potrzeby. Standardowe przeciętne lokum socjalne wzrosło z 48 m.kw. w 1950 r. do 70 m.kw. w 1960 r. Podobnie jak w PRL budowano tam już niespotykane dziś, wielkopowierzchniowe osiedla z całą infrastrukturą handlową i użytkową.

Dariusz Łukasiewicz”

Źródło – http://lewica24.pl/ludzie-i-polityka/44-ludzie-i-polityka/4589-lukasiewicz-zyjemy-na-koszt-prl-u.html .

.

2 Responses to Łukasiewicz: Żyjemy na koszt PRL-u

  1. Teresa Jakubowska pisze:

    Pod tym artykulem mozna sie tylko podpisac obiema rekami.

    Na marginesie swiezo wyczytane we wczorajszej warszawskiej prasie informacje o wielkim osiedlu na poprzemyslowym Żoliborzu zaplanowanym rozsądnie przez zmarlego już dobrego architekta. Przez lata tego planu jakos samorząd i wladze miasta pod kierownictwem p.Gronkiewicz Walz nigdy nie mialy czasu zatwierdzic. Wiadomo dlaczego. Urzednicy oddali teren po kawałku dewloperom bez ladu i skladu tak, ze powstaje ogromne osiedle scisnietych blokow, na ktorym nie ma nie tylko zieleni ale zadnego miejsca na przedszkola, szkoly, boiska uslugi ogolno dostepne itd.

    Pamietacie jak po transformacji ośmieszano mieszkaniowe klitki budowane w PRL. Teraz buduje sie tylko apartamenty. W sierpniu widzialam w Czestochowie bilbord z reklamą apartamentow od 13 m2 do 57 m2. Przysiegam, ze to prawda.

  2. Teresa Jakubowska,

    w Warszawie deweloperzy kombinują z pozwoleniami na budowę: występują o pozwolenie na budowę domów jednorodzinnych, które następnie przeprojektowują na domy wielorodzinne. I jest tak jak piszesz pwyżej. Oglądałam takie osiedle przy Głębockiej.

    A co do PRL-u to czy komuś starcza wyobraźni żeby zgadnąć jak wyglądałaby RP III, gdyby w PRL-u potrzeby mieszkaniowe społeczeństwa traktowano tak jak obecnie ? Gdyby na mieszkania szansę miały jedynie osoby dochodowo uprzywilejowane? Gdyby te miliony mieszkań w PRL-u nie powstały?

    =============

    Z rodzaju informacji trzeciorzędnych – http://wiadomosci.onet.pl/stanislaw-koziej-i-jacek-michalowski-zrobili-sobie-selfie-w-kosciele/jn9y8 ? Pierwszorzędne byłoby dowiedzieć się ile takie uroczystości kosztują budżet – przeliczam na mieszknia, brakujące – http://www.stachurska.eu/?p=1789 .

Dodaj komentarz