Prof. Grzegorz Kołodko:
‚
„Nie da się w sposób sensowny – i społecznie spokojny – przezwyciężyć coraz groźniejszego kryzysu zadłużenia. Przelewanie z pustego w próżne, poprzez przerzucania długu z sektora prywatnego na publiczny, z poszczególnych państw na Unię Europejską, to nie jest sposób na obniżenie długów, a tylko zmiana ich struktury i terminów zapadalności.
Nieortodoksyjna droga
Nieodzowne jest pójście nieortodoksyjną drogą, o której w ogóle się nie mówi, gdyż byłoby to rozwiązanie rewolucyjne. Najważniejsze wszak, że byłoby racjonalne. Przecież istnieje nie tylko góra długów publicznych, lecz również gigantyczne, w wielu przypadkach (w Polsce też) nadmierne, państwowe rezerwy finansowe w postaci rezerw walutowych. Rzecz w tym, aby w sposób sensowy wykorzystać je w trudnych chwilach. Przecież to są rezerwy czynione na ciężkie czasy! A jeśli te czasy nie są ciężkie, to co jeszcze musi się stać? Mamy czekać, aż będą jeszcze cięższe?! Gdyby Polska na spłatę części zadłużenia zagranicznego (a jego udział w długu publicznym przekracza już 27 proc.) przeznaczyła połowę swoich rezerw walutowych, które wynoszą równowartość ponad 100 mld dol. (równowartość, gdyż przetrzymywane są one w kilku walutach i częściowo w złocie), to stosunek długu publicznego do PKB spadłby radykalnie, z obecnych 55 do 45 proc. PKB. Właścicielem rezerw jest naród polski, podczas gdy Narodowy Bank Polski jedynie w jego imieniu nimi administruje. Tak więc społeczeństwo nie tylko ma dług publiczny, którym martwi się i zarządza minister finansów z ramienia rządu, lecz i rezerwy finansowe, którymi cieszy się i zarządza NBP. Dwie strony medalu, dwie strony ulicy Świętokrzyskiej. Podobnie – przy oczywiście zróżnicowanych wartościach i relacjach – jest w wielu innych zadłużonych krajach, także w tych, które obecnie w sposób klasyczny z obsługą piętrzących się zobowiązań, nie są w stanie sobie poradzić.
Polska pożycza swoje pieniądze
W czym zatem problem? Ano w tym, że rezerwy walutowe ulokowane są przede wszystkim w konkretnych papierach dłużnych (głównie w obligacjach amerykańskich i państw zachodnioeuropejskich, zwłaszcza tych z wciąż jeszcze notą wiarygodności kredytowej AAA) i złożone na krótkoterminowych depozytach w zachodnich bankach. Polska uzyskuje z tego tytułu oprocentowanie poniżej 3 punktów. Równocześnie – finansując część deficytu budżetowego i rolowania starych długów – Polska pożycza te same (czyli swoje!) pieniądze, emitując i sprzedając zagranicy obligacje, od których płaci około dwukrotnie wyższe odsetki. Różnica – jakieś 3 mld dol., a więc około 10 mld zł (dochód roczny równoważny 1,5 proc. VAT) – to nasz koszt i czysty zysk zagranicy.
Inne kraje również dysponują rezerwami
Po zredukowaniu rezerw o połowę, do wysokości około 50 mld dol., byłby one w zupełności wystarczające dla zachowania bezpieczeństwa finansowego państwa i płynnej obsługi przepływów walutowych. Zarazem zmniejszony zostałby nie tylko aż o 10 proc. PKB dług publiczny (i radykalnie dług zagraniczny, co zwiększyłoby nasze bezpieczeństwo finansowe), lecz również o około 5 mld zł rocznie spadłyby obciążenia budżetu (a więc podatników) z tytułu obsługi długu publicznego. To przykład Polski, która – jak dotychczas – radzi sobie z obsługą zobowiązań wewnętrznych i zewnętrznych. Ale przecież inne kraje dysponują również rezerwami, niekiedy znacznymi, a równocześnie toną pod lawiną długu, który w pewnych przypadkach już po części jest niespłacalny, w innych natomiast mają miejsce frykcje z zachowanie płynności.
Interesy partykularne czy wspólne dobro?
Problem przeto de facto w tym, że ucieczka do tak wielkiego zabiegu redystrybucji strumieni i zasobów oraz redukcji rezerw państwowych i długu publicznego, w sposób oczywisty narusza interesy lobby finansowego. Przy pojawieniu się takiego planu na oficjalnej scenie politycznej grupa partykularnych interesów finansowych, jej polityczni rzecznicy i propagandowe zaplecza w mediach, podniosą natychmiast niebywały zgiełk: że to populizm, grabież, zamach na „świętą” niezależność banków centralnych i jakież to tam jeszcze bezeceństwa?!
Protesty przeciwko słusznemu skądinąd postulatowi wprowadzenia podatku obrotowego (rzędu promila, a nawet mniej) od transakcji finansowych (po to, by ograniczyć temperaturę i zakres spekulacji) są utrącane u zarania. Brytyjska odpowiedź na ten postulat – powtórzony w przeddzień grudniowego szczytu Unii Europejskiej w liście niemieckiej kanclerz i francuskiego prezydenta do prezydenta UE – że Londyn (ze swoim City) zgodzi się wyłącznie pod warunkiem, że będzie to rozwiązanie ogólnoświatowe, sprowadza się do tego, że brytyjskie lobby finansowe wie, iż uzgodnienie zastosowania takiego instrumentu w skali globalnej jest prawie niemożliwe, bo w tym przypadku dużo łatwiej je zablokować. Ze względu na „poprawność polityczną” nie mówi się zatem głośno „nie”, ale „nie” brytyjskiego premiera powtórzone po spotkaniu G-20 w Cannes na szczycie UE w Brukseli oznacza, przynajmniej na razie, przyblokowanie zamysłu opodatkowania transakcji finansowych. Notabene, jego wprowadzenie w skali ogólnoświatowej byłoby dużo lepszym rozwiązaniem niż tylko regionalne zastosowanie, na obszarze UE-27 czy zaledwie UE-17 (na co jest jeszcze szansa), co wszakże nie oznacza, że stoimy w obliczu alternatywy: wszędzie albo nigdzie. Bynajmniej.
Ekonomia i polityka przezwyciężania kryzysu
Wracając do kwestii ewentualnego wykorzystania części rezerw finansowych do częściowego rozładowania syndromu nadmiernego zadłużenia, to decyzje w tej sprawie leżą zasadniczo w rękach zainteresowanych krajów. Tu nie są konieczne trudne i żmudne negocjacje między i ponadnarodowe. W odniesieniu do Polski wymagałoby to uzgodnionej decyzji rządu i parlamentu oraz banku centralnego, a także prezydenta oraz niekwestionowania takiego posunięcia przez Trybunał Konstytucyjny. Podobnie jest w przypadku Włoch, Hiszpanii, Węgier, Portugalii i wielu innych krajów. Teoretycznie jest to możliwe, praktycznie pożądane, ekonomicznie sensowne, społecznie użyteczne, ale politycznie prawdopodobnie niemożliwe, gdyż realna polityka bardziej podporządkowana jest interesom partykularnym niż ogólnospołecznym.
Prof. Grzegorz W. Kołodko
Autor jest wybitnym polskim ekonomistą, profesorem ekonomii. W przeszłości aż czterokrotnie sprawował funkcję wicepremiera i ministra finansów; jest członkiem Europejskiej Akademii Nauki i Sztuki, wykłada w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie. Jest autorem wielu prac, w tym bestsellerów: „Wędrujący świat” i „Świat na wyciągnięcie myśli”.”
Źródło – http://biznes.onet.pl/rezerwy-na-ciezkie-czasy,18506,4974047,1,prasa-detal
‚
Polecam:
– Prof. Grzegorz Kołodko nie zawodzi – http://www.stachurska.eu/?p=4449
– Z opóźnieniem, zahamowaniami i niekonsekwentnie – http://www.stachurska.eu/?p=5342
,
http://passent.blog.polityka.pl/2011/12/18/goracy-grudzien/#comment-215997 :
jasny gwint
18 grudnia o godz. 20:37
„Czy nie lepiej zamiast powiastek Wierzbickiego i Beylina poczytać Kołodki. Oto fragment;
„Pierwotne przyczyny kryzysu, który ma charakter systemowy, tkwią właśnie w neoliberalizmie – z jego marnymi wartościami, jego cynizmem, jego głupotą i krótkowzrocznością. Niech więc dyskutanci nie powołują się na wątpliwe „autorytety” nadwiślańskich neoliberałów, którzy są raz to dogmatykami, innym razem lobbystami współczesnego leseferyzmu. Nie oczekuję od nich, że posypią sobie głowę popiołem, czy też walną się w piersi albo stukną w czoło. Nie jeden z nich wie, że nie ma racji. A kto jej nie ma, stoi w obliczu paskudnej alternatywy: albo się myli, albo kłamie. Wybór odpowiedzi pozostawiam tym, którzy dają się wciąż jeszcze – pomimo takiej kompromitacji neoliberalnej polityki! – na to mumbo-jumbo nabierać. A zgoła odmiennie polemizuje się z kimś, kto się tylko myli, inaczej zaś z kimś, kto po prostu bezczelnie kłamie.
http://www.wedrujacyswiat.pl/blog/?p=6#comment-21175
Pan Redaktor w tym beznadziejnym sporze powinien napisać swój esej z mottem; „Nie będę płacił za ich kryzys” i zachęcił do tego rodaków. Przy okazji mógłby ostrzec ludzi, że cały harmider wywoływany przez cwaniaków zmierzający do zastraszenia społeczeństwa w Polsce i w Europie ma na celu przygotowanie do systematycznego odbierania zdobyczy socjalnych, podwyższania cen i obniżania stopy życiowej. Ludzi musi ktoś ostrzegać i kierować na ulice do walki o swoje prawa. Redaktor w tej sytuacji nie ma nic do stracenia. Chyba, że stchórzył że wyrzucą go z POLITYKI. Dla podbudowy mogę polecić nową książkę Susan George „Czyj kryzys, czyja odpowiedź”. Dobra na święta.”
http://passent.blog.polityka.pl/2011/12/18/goracy-grudzien/#comment-216056 :
jasny gwint
19 grudnia o godz. 18:24
„stasieku, 15.05. Kołodko napisał dziś coś nowego. Warto przyswajać sobie myśli Profesora, aby nikt nikogo nie robił, jak powiedziałeś, w wałów. A wielu tu takich
„(1938.) Zdumiewa, jak wciąż jeszcze krąży duch neoliberalizmu. Wydawać by się mogło, że ta doktryna i praktyka gospodarcza, doprowadziwszy do największego kryzysu naszych czasów, powinna być już doszczętnie skompromitowana, ale tak nie jest. Nadal pod zwodniczym hasłem troski o efektywność, równowagę i rozwój usiłuje manipulować opinią publiczną po to, by dbać o interesy ekonomiczne nielicznych kosztem większości. A do tego sprowadza się istota neoliberalizmu. Niestety, czasami to się udaje. Można to nawet zauważyć po niektórych nasiąkniętych neoliberalnym dogmatem komentarzach zamieszczonych na stronie http://www.facebook.com/kolodko pod moją notatką pt. „Czy w Polsce możliwy jest 7-procentowy wzrost gospodarczy?” ( http://www.facebook.com/kolodko#!/notes/grzegorz-w-kolodko/czy-w-polsce-mo%C5%BCliwy-jest-7-procentowy-wzrost-gospodraczy/287641874615140 ).
O ile nie brakuje zapiekłych, ideologicznie bądź interesownie motywowanych bojowników neoliberalizmu – jego swoistych hunwejbinów – o tyle trzeba nieustannie wyjaśniać, na czym polega cynizm i szkodliwość tego współczesnego leseferyzmu. W najprzeróżniejszy sposób usiłuje on uzasadniać „potrzebę” dużych nierówności, głosząc takie fanaberie jak to, że podatek progresywny jest niesprawiedliwy czy też, że ekspansja gospodarcza wymaga wzrostu nierówności w podziale dochodów. Jak najmniej państwa i i jego interwencji, jak najwięcej „wolnego” rynku i deregulacji – i będzie dobrze! Przytłaczająca większość argumentów neoliberałów jest takiej doktrynie podporządkowana.
A jaka jest prawda? Otóż w krajach z tzw. dużym państwem w porównaniu z „małym państwem”, a więc odpowiednio z dużą i małą skalą redystrybucji fiskalnej poprzez podatki i wydatki budżetowe, pod każdym bez mała względem sytuacja społeczno-gospodarcza jest lepsza, a jedyna różnica sprowadza się do tego, że tam gdzie są niższe podatki i wydatki, dużo większe jest zróżnicowanie dochodów, co skutkuje także relatywnie dużo większym obszarem wykluczenia społecznego czy wręcz biedy. Pisałem o tym już ponad dziesięć lat temu w książce „Od szoku do terapii. Ekonomia i polityka posocjalistycznej transformacji”, s. 250 i nast. ( http://tiger.edu.pl/ksiazki/ekonomiapolitykatrans.pdf ). Obecnie nawet w bogatych Stanach Zjednoczonych co szósty Amerykanin żyje poniżej progu biedy według ocen amerykańskich agencji rządowych.
Tutaj wszakże raz jeszcze chcę zarekomendować niedawno wydaną po polsku książkę dwojga brytyjskich (brytyjskich, nie północno-koreańskich czy kubańskich) autorów, Richarda Wilkinsona i Kate Picket, zatytułowaną „Duch równości. Tam gdzie panuje równość wszystkim żyje się lepiej” (Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011, s. 309, http://www.czarnaowca.pl/psychologia/duch_rownosci,p616353557 ). Dowodzi ona jednoznacznie i dobitnie, że w krajach charakteryzujących się mniejszymi nierównościami w podziale dochodów i majątków żyje się lepiej. Jak twierdzą i przekonująco, a zarazem ciekawie i przystępnie dowodzą autorzy wszystkim, a nie tylko bogatym, o których interesy tak troszczy się neoliberalizm. Doprawdy, warto to zrozumieć i może nawet niektórym neoliberałom uda się w końcu pojąc, że również ich klienteli może powodzić się dobrze niekoniecznie kosztem innych, ale w synergii z troską o dobro ogólne i interesy większości, a nie tylko tzw. elit.
„Duch równości” to lektura obowiązkowa dla każdego dochodzącego prawdy i pragnącego zrozumieć, jak jest naprawdę w odniesieniu do funkcjonowania i rozwoju współczesnych gospodarek. Powinna to być dosłownie lektura obowiązkowa dla studentów nauk społecznych, ekonomii i biznesu. Obawiam się wszak, że tak nie będzie. Wystarczy zajrzeć do działu EKONOMIA największych księgarni i zobaczyć, czym zawalone są tam półki. Wystarczy zajrzeć do sylabusów kursów ekonomii, socjologii, psychologii społecznej, nauk politycznych i sprawdzić, jaki nurt literatury tam dominuje. Jeśli jednak ktoś naprawdę chce poznać prawdę o zależnościach pomiędzy stosunkami podziału a dynamiką gospodarczą i dobrostanem społeczeństw, nie może nie przeczytać „Ducha równości”.”