Profesor Krzysztof Izdebski zna 24 języki i mówi o sobie, m.in. :
„… Lingwistycznie jestem kosmopolitą, ale emocjonalnie – Polakiem. W przypadku wyrażeń, których nie znałem ze swojego polskiego wychowania, łatwiej mi się wypowiedzieć w innych językach. Wyrażeń uczuciowych nauczyłem się od mojej babci i mamy jako dziecko, ale były one zupełnie bezużyteczne dla dorosłego człowieka – nigdy nie wyznawałem więc miłości w języku polskim… ”
Więcej – http://tygodnik.onet.pl/36,0,58962,szeptem_do_mnie_mow,artykul.html .
Nie znam tylu języków co profesor, ledwie liznąłem kilka. Najmniej umiem po włosku, ale jako turysta błyskawicznie pojąłem ważne wyrazy – a destra, a sinistra, dritto, chiuso i aperto, tyle trzeba kierowcy w ruchu drogowym. Do kłótni dodałem – cretino, imbecile , idioto i chwatit. „Dorobiłem” ze słowniczka wyrazy typu „duszę się – trudne”, „boli mnie” itd., gdy wylądowałem w Ospedale Santa Corona w Pietra Ligure, szpitalu, do którego nawet Kaczyński pisze listy do „poległego” rajdowca.
Mam jednak trzy język (i pół) , które mógłbym uznać za ojczyste, lub prawie, i doskonale rozumiem profesora i jego kłopoty w „zoletach” jak mówią Ślązacy, bo w obcym języku głupio brzmi „Io te amo”, czy „I love you”, jeszcze akceptuję „Je t’aime” z powodu zmysłowej piosenki. Skręcałbym się ze śmiechu, gdybym miał tak bajerować dziewczynę. Nie pamiętam mojego podejścia do problemu z narzeczoną, ale może nie były ważne słowa a czyny? Wzrastałem w domu, gdzie nie słyszałem przekleństw, kolegów miałem prawie świętych, więc nie umiem przeklinać po niemiecku, mankament straszny! Po polsku już umiem znakomicie, to zasługa 66 lat treningu. Są sprawy, które czuje się wyłącznie w tym języku, który był „pierwszym”. Dla przykładu – liczenie i modlitwa – tego nie da się zmienić w łatwy sposób. Do momentu, w którym przeszedłem na nowoczesne formy pobierania pensji przez bank, liczyłem z kasjerką po cichu moje pieniądze po niemiecku i gdy stwierdziłem, że jest o.k., wtedy głośno już „urzędowo”. Do spowiedzi byłem ostatni raz przed ślubem u głuchego zakonnika we Wrocławiu ponad pół wieku temu, ale nie znam tej formułki po polsku. Jako bezbożnik nie martwię się tym. Najzabawniej przeżywałem tego typu rozterki u innych, gdy przy rodzinnym skacie grali: Moja żona (z za Buga), mój brat – Ślązak i szwagier – repatriant z Francji. Emocje sięgały szczytu, gdy liczyli głośno punkty. Wtedy fruwały po pokoju – np. vierzig, trzydzieści i quarante cinq, tworząc niezłą mieszankę językową. W tym kontekście dobrą robotę zrobił biskup Nossol, wprowadzając posługi religijne w tzw. „języku serca”, cokolwiek to znaczyło.
PS
Nauczyłem się w szpitalu dużo więcej: Minestrone, pasta chiuta, caffe latte itp. pojęcia z grupy żywności, emoraggia, diabete mellito i trochę podobnych bzdur medycznych. W zasadzie nie potrzebowałem dużo, bo lekarka mówiła dobrze po francusku, pielęgniarki tylko po włosku, ale wolontariuszka była Niemką, nie miałem więc problemów językowych. Z pobytu w Pietra Ligure pamiętam jedną rzecz, której nie potrafię zdobyć w Polsce: Aqua gelificata. To jest takie coś jak kisiel i pozwoliło mi zmniejszyć trudności z przełykaniem.
Ciekawe jest co Pan pisze. Dziękuję I polecam się